Oddział Warszawski
tel. 22 826 79 45
sdrp.warszawa@dziennikarzerp.pl

Trojka

12 grudnia 2024

Trzy sprawy spowodują, że Polska do końca tego stulecia nie rozwiąże żadnych swoich najpoważniejszych problemów – gospodarczych, społecznych i politycznych. I za żadną z tych spraw nie stoi ostatnie dziesięć lat, PiS, Rosja czy Unia Europejska. Te sprawy to węgiel, Kościół katolicki i rolnictwo. A wspólnym mianownikiem tych wszystkich spraw jest strach. A dokładniej – tchórzostwo władzy (każdej władzy) przed ulicznymi burdami, jakie wywołałyby liczące się grupy społeczne, gdyby stanowczo i konsekwentnie zlikwidować ich przywileje, rujnujące nasz kraj.

Nie dajmy się nabierać, że energetyka węglowa jest dla Polski najkorzystniejsza, najbezpieczniejsza i najtańsza. Nie jest. Tylko w tym, nie zakończonym jeszcze roku kopalnie polskie przyniosły 9,2 mld złotych strat. Podobno rząd (który?) zawarł z górnikami umowę społeczną, która ma gwarantować górnikom pracę do 2049 roku. Ma to kosztować 137 mld zł. Dalsze utrzymywanie kopalń i powiązanych z nimi elektrowni i elektrociepłowni jest korzystne jedynie dla górników i pasących się na nich działaczy związkowych.

Ponieważ w naszej części świata nie ma co liczyć na pojawienie się drugiej Margaret Thatcher, która bezwzględnie i konsekwentnie zlikwidowałaby nierentowne i zatruwające nas górnictwo – pozostaje jedno rozwiązanie: dożywotnio wypłacać górnikom pensje wraz z już wyszantażowanymi przez nich przywilejami – za niewydobywanie przez nich węgla. Być może górnicy albo Piotr Duda (z PiS-owskiej Solidarności) zażądają gwarancji wypłacania pensji także ich dzieciom, wnukom i prawnukom, bo Andrzej Duda (z PiS-owskiej prezydentury) stwierdził jako ekspert, że węgla w Polsce jest jeszcze na 200 lat wydobycia. Czyli, jeśli dobrze liczę, gdyby kopalnie nadal istniały, to górnicy mogliby być w nich zatrudnieni jeszcze przez osiem pokoleń. Może jednak mimo tego by się to opłacało. Jednak i na to rozwiązanie górnicy się nie zgodzą, bo oni nie są potrzebni do wydobywania drogiego i trującego węgla kiepskiej jakości, tylko do obalenia rządu.

Kościół katolicki, którego przedstawiciele i tzw. obrońcy wmawiają nam, że jest gwarantem niepodległości Polski, stróżem moralności i obrońcą maluczkich, a jednocześnie jest straszliwie prześladowany od czasów zaborów, przez okres PRL aż po teraźniejszy reżim, jest kotwicą, która trzyma nasz byt narodowy w jednym miejscu. To oczywiście dobrze, bo wiemy gdzie jesteśmy: gdzieś tak w pierwszej połowie XX wieku. Naturalnie, wiemy ile kościołowi zawdzięczamy: tyle już pokoleń polskich katolików zyskało dzięki niemu życie wieczne. W trudnych dla narodu chwilach w niektórych świątyniach można było znaleźć wsparcie, a duchowni niekiedy byli powiernikami narodowych aspiracji, za co także powinniśmy być Kościołowi wdzięczni. I jesteśmy.

Opowieściami o prześladowaniach księży matki do dziś straszą dzieci, ale prześladowany Kościół na szczęście zyskuje coraz to nowych rycerzy o coraz większej wartości moralnej i fizycznej – niedawno był to Robert Bąkiewicz i jego narodowcy, a ostatnio szeregi zasilił Łukasz Mejza, który przystąpił do Zakonu Rycerzy Jana Pawła II Wielkiego. W czasach PRL prześladowania były szczególnie dotkliwe, o czym świadczy m.in. przykład Zakopanego, gdzie w 1939 roku były trzy publicznie dostępne kościoły – stary przy ul. Kościeliskiej, nowy przy Krupówkach i jezuicki na Górce, poza tym kilka kaplic – na Olczy (siedziba parafii), na Bystrem, w Jaszczurówce.  Pół wieku później, gdy kończył się PRL, w Zakopanem było przeszło 30 takich obiektów.

Dziś ten prześladowany kościół polski jest najsilniejszy w całej Europie. Mamy 23 612 księży – co czwarty ksiądz w Europie jest Polakiem. Zapewne jeśli chodzi o liczbę praktykujących katolików jesteśmy także w europejskiej czołówce, choć tu i u nas widać wyraźną degresję: według danych z Narodowego Spisu Powszechnego z 2021 r. za katolików uważa się nieco ponad 27 mln Polaków, czyli 71,3 % ogółu ludności. Pozostali są niewierzący, wyznają inną wiarę bądź odmówili odpowiedzi na pytanie. W 2011 r. jako katolicy zadeklarowało się 33 mln osób. Wg danych samego Kościoła w 2023 r. w mszach uczestniczyło 29 % wiernych, a 14 % przystępowało do komunii świętej. Na lekcje religii uczęszczało natomiast 78,6 % dzieci i młodzieży. Ślub kościelny wzięło 77 244 par.

Mimo tego, Kościół Katolicki cieszy się szczególnymi względami finansowymi. W projekcie budżetu na 2025 r. na Fundusz Kościelny przeznaczono 275 710 tysięcy zł., 95 % tej kwoty stanowią płacone przez państwo, czyli przez nas wszystkich, składki na emerytury dla księży. Osobno płatne lekcje religii kosztują nas rocznie co najmniej 1,5 mld złotych (niektórzy piszą o 2 miliardach). To oczywiście tylko wierzchołek tej lodowej góry przywilejów. Kościół jest całkowicie zwolniony z jakichkolwiek podatków zarówno od działalności statutowej (i tylko Kościół ustala co działalnością statutową jest, a co nie), jak i od wydatków na propagowanie kultu religijnego, na działania oświatowo-wychowawcze, naukowe, kulturalne, charytatywne, na konserwację zabytków. Z podatku zwolnione są też dochody spółek, których jedynymi udziałowcami są kościelne osoby prawne. Dokumentacja finansowa Kościoła – jeśli w ogóle jest prowadzona – nie podlega kontroli NIK. Władze państwowe i samorządy mogą przekazywać i w istocie przekazują Kościołowi setki hektarów ziemi ornej (która potem przez Kościół jest wynajmowana za pieniądze), a także rozmaite nieruchomości – za darmo lub za jeden procent wartości. Są to miliardowe straty dla państwa. Państwo finansuje też setki etatów kapelanów w rozmaitych instytucjach. Można jeszcze od biedy zrozumieć istnienie posad kapelanów w wojsku (ale czy koniecznie w wysokich i wysoko płatnych szarżach?) i szpitalach, ale po co kapelani w Lotosie, w Lasach Państwowych czy Urzędach Skarbowych?

Jednak znacznie większe straty powodują kwestie niematerialne. Kościół jako instytucja jest praktycznie usytuowany poza prawem, w dodatku korzysta nie tylko ze swoistego immunitetu i ochrony, czego kuriozalnym przykładem jest art. 196 Kodeksu karnego, który przewiduje dwa lata więzienia dla kogoś, kto obraża uczucia religijne innych osób. Przy czym o tym, co jest, a co nie jest obrazą, decyduje obrażony. No i sąd, oczywiście. Absolutnie kuriozalne są też inne przepisy, które na przykład narzucają środkom masowego przekazu respektowanie chrześcijańskich wartości. Ani państwo, ani samorządy, ani dyrekcje szkół nie mają prawa w jakikolwiek sposób ingerować w program nauczania religii w państwowych szkołach ani w dobór kadry nauczającej: w ten sposób za półtora miliarda rocznie kupujemy kota w worku.

Kościół, a dokładniej Konferencja Episkopatu Polski, a także niektóre organizacje afiliowane przez Kościół wypowiadają się autorytarnie w wielu kwestiach, przy czym niejako ex definitione przyjęliśmy że mają do tego prawo szczególnie w kwestiach moralnych, prawnych czy historycznych. Szczególnie patologiczna jest tzw. klauzula sumienia lekarzy, odmawiających wykonania aborcji i farmaceutów, nie sprzedających środków antykoncepcyjnych. Maluczko, a kustosze muzeów będą dorysowywać majtki i staniki na aktach, o ile nie będą to akty strzeliste. Przekonanie o tym, że Konferencja Episkopatu Polski jest wiarygodnym reprezentantem narodu, który w większości jest katolicki – jest bzdurą. Kontakty hierarchii kościelnej z wiernymi są iluzoryczne, wpływ wiernych na to, kto kieruje kościołem jest żaden, a o moralności wielu ludzi Kościoła nie ma co mówić. Ale oczywiście jakiekolwiek próby zlikwidowania tej patologii i unormalnienia relacji między państwem a kościołem – choć zapowiadane głośno w kampanii przed wyborami w 2023 r. – są znów odkładane ad calendas graecas, bo wszyscy rządzący boją się, że Kościół podburzy swoich wyznawców do buntu przeciw tym, którzy chcieliby naruszyć strupieszałe relacje i prawa istniejące i domniemane. A przytaczanie 25 art. obowiązującej Konstytucji, w myśl którego władze publiczne w Polsce zachowują bezstronność w sprawach przekonań religijnych wywołuje tylko pusty śmiech. I nawet żeby sam papież nakazał swoim urzędnikom w Polsce odstosunkować się od spraw politycznych – Polacy na kościelnych urzędach prędzej obalą papieża niż przestaną bronić uprzywilejowanej pozycji swojej korporacji. Oczywiście czas, jak zawsze, może i tę sprawę rozwiązać. Kościół rzecz jasna powołuje się na ten czas także, uważając że te dwa tysiące lat z okładem gra na jego korzyść. Przetrwali tyle, przetrwają i więcej. No, niekoniecznie. Jako egiptolog wiem, że kult Amona czy Ra trwał wielokrotnie dłużej i dziś jest wspominany tylko w przewodnikach turystycznych i filmach National Geographic. A jako miłośnik Grecji wiem też, że do Zeusa – przy wszystkich jego wadach – modlono się co najmniej od drugiego tysiąclecia p.n.e. i przez hellenistów kult ten uprawiany jest nadal. Czy z powodu zasiedzenia wyznawcy Zeusa i jego niesfornej rodziny mają w Grecji większe prawa niż prawosławni ortodoksi? Nie, nie mają. Ale Kościół wciąż wspiera rządy prawicowe i populistyczne, a niemal jawnie walczy z rządem, który próbuje ograniczać jego przywileje i dopuszcza samodzielność myślenia obywateli. Więc dla PiS-u i jego okolic jest niezbędny taki, jaki jest.

Odrębną kwestią – na którą nie mam już miejsca, czasu i pewno kompetencji analitycznych – jest to, w jaki sposób faworyzowany od czasów kardynała Wyszyńskiego ludowy katolicyzm, literalnie biorący wczesnośredniowieczne zalecenia i przekonania, świetnie się zadomowił w XXI-wiecznej Polsce, co skutkuje pojawianiem się w przestrzeni publicznej i politycznej miejsca dla kreacjonistów, płaskoziemców i rozmaitych „rycerskich” grup rekonstrukcyjnych, działających z pełnym przeświadczeniem o swojej jedynej, choć dla większości z nas (no, czy dla większości?) żenującej racji.

Najtrudniej jest zanalizować trzecią sprawę, która nas hamuje, jako że po pierwsze, jest mocno związana z kwestią dominacji Kościoła, a po drugie – jej znaczenie znacznie wykracza poza kwestie lokalne, polskie.  I jeszcze dlatego, że jeśli energię węglową da się i musi się w przyszłości zastąpić innymi źródłami energii, a kwestie pozycji Kościoła w Polsce przy pewnej dozie dobrej woli da się sprowadzić do roli związku wyznaniowego a nie hegemona, to bez rolnictwa nie da się żyć. Oczywiście, można teoretycznie założyć, że wszystkie produkty niezbędne dla przeżycia będziemy sprowadzać zza granicy – ale tam mogą przyjść takie same problemy jak u nas i co wtedy? Poza tym, lokalne jest lepsze i nie ze względów rzekomo patriotycznych (dobre, bo polskie!), tylko zwyczajnie jest świeższe, często zdrowsze, także i dlatego, że jest łatwiej kontrolowalne.

Ale nie żyjemy na wyspie, odizolowanej od reszty świata. Jeśli nie myślimy o gospodarce autarkicznej, w której sami będziemy produkować wszystko, co nam do życia potrzebne, to musimy się zgodzić z tym, że część naszej żywności będziemy eksportować (jeśli będziemy mieli czegoś za dużo i w odpowiedniej jakości), a część – sprowadzać, choćby dlatego, że w Polsce jakoś mimo ocieplania się klimatu nie widzę przyszłości dla przemysłowej produkcji kawy i herbaty, oliwek, czy choćby ryżu, który co prawda może i u nas wyrośnie, ale będzie kiepski, a jego produkcja nieopłacalna.

Polscy rolnicy głośno protestowali (z poparciem swoich proboszczów), kiedy wchodziliśmy do Unii i zaczynała obowiązywać zasada wolnej wymiany handlowej i – co gorsza – zasada, że towar musi być wysokiej jakości, czysty, kontrolowany pod względem sanitarnym. Był czas, gdy organizacje rolnicze chciały wymóc na rządzie, by ten sprawił, że Polacy będą przymusowo kupować polskie ziemniaki i to w odpowiednio dużych ilościach. A jednocześnie protestowali przeciwko tzw. kwotom mlecznym, ograniczającym do 2015 r. nadpodaż mleka na rynki innych państw unijnych. Kwestie nadprodukcji rolniczej są zarzewiem konfliktów w całej Unii, a protesty czy wręcz wojny transgraniczne między – na przykład – producentami wina z Francji, Hiszpanii i Włoch znacznie bardziej gwałtowne niż nasze konflikty w sprawie niekontrolowanego importu zboża z Ukrainy i mięsa z Argentyny. Jak na razie, kwestie te są nie do uregulowania (ekonomia to jedno, a pomoc dla walczącego z Rosją kraju – to drugie) i żadne protesty ich nie rozwiążą. Bo rzecz jasna dla rolników byłoby lepiej, żeby zamknąć polskie granice dla innej żywności niż polska, ale po pierwsze – czy dla większości konsumentów będzie do zaakceptowania to, że będziemy kupować drożej, ale nasze, zamiast taniej, choć obce? Czy będziemy aż takimi patriotami? A jeśli w ramach retorsji inne kraje zamkną granice lub wprowadzą zaporowe cła na produkty polskie, których rolnicy nie wyeksportują? Znów będą protestami wymuszać na wujku Siekierskim by to dla nich załatwił?

Jak na razie, zasadą działania rolników, a zwłaszcza wypowiadających się w ich imieniu organizacji działających na wsi jest pragmatyka grabi – zawsze ciągnie się do siebie. I to, co przeszło sto lat temu w odniesieniu do Podhala opisywał Stanisław Witkiewicz: za wszelką cenę zarobić dziś pięć złotych, nie bacząc na to, że przez to jutro straci się pięćdziesiąt. Kolejną sprawą jest konserwatyzm, podniesiony do rangi szańca w okopach świętej Trójcy. Stąd walka ze wszystkim, czego nie było w mitycznym „dawniej”: polityką klimatyczną, Zielonym Ładem, energią odnawialną, związkami partnerskimi, Unią Europejską.

Symbolem tego trwania w zeszłowiecznych ustaleniach jest rolniczy system ubezpieczeń i zaopatrzenia emerytalnego KRUS. To, podobnie jak Fundusz Kościelny, jest rzecz niereformowalna. Nie widzi się związku między przynależnością do Unii, dopłatą do hektarów, nisko oprocentowanymi kredytami na zakup maszyn rolniczych i wolnym handlem. Widzi się natomiast związek między rolnictwem a leśnictwem rozumianym jako nieokiełznane wycinanie lasów dla pozyskania drewna, czy myślistwem, będącym zalegalizowanym prawem do zabijania bezbronnych stworzeń oraz hodowlą zwierząt służących do obdzierania ich z futrzastej skóry oraz między rolnictwem i fundamentalnym katolicyzmem a prawem do bestialskiego uboju rytualnego. Naturalnie, wszystko można sprowadzić do pieniędzy, ale trudno się oprzeć wrażeniu, że chodzi też o przyjemność znęcania się nad istotami „bez duszy” i czynienia ziemi sobie poddaną. Poddaną, to znaczy bez żadnych praw, włącznie z prawem do życia.

Teraz na drogach, na ulicach miast i na transparentach rolnicy dążą do obalenia rządu i likwidacji naszej przynależności do Unii Europejskiej. Także do likwidacji własnych przywilejów unijnych. W realizacji tych postulatów zawsze mogą liczyć na wsparcie prawicy. I Kościoła, oczywiście.

Czy to wszystko rozwiążemy w przyszłości? Czy możemy liczyć na zbawienny wpływ czasu? Ja już się o tym nie przekonam, czego żałuję, bo to ciekawe.

pinkwart foto

Maciej Pinkwart, 12 grudnia 2024

Tagi:

kalendarz-btn

NIEDZIELA 22 grudnia 2024
  • Zenona, Honoraty
  • 1964
    Napad przed Oddziałem PKO w Domu Pod Orłami w Warszawie. Nieznani do dziś sprawcy zabili konwojenta i zrabowali 1 mln 300 tys. zł.

byli-z-nami

Copyright © 2004-2013 Stowarzyszenie Dziennikarzy RP Oddział Warszawski