SATYRYKON LEGNICA 2024 rys. Magda Wosik
Niepoprawność
Na początku nowego roku, idąc na urlop w związku z wyborami prezydenckimi, muszę się przyznać do paru rzeczy. I z góry proszę o wybaczenie tego mocno spóźnionego coming-outu. Nie pisałem tego wcześniej expressis verbis, ale zapewne wielu moich czytelników (wiem, wiem, wielu moich czytelników to oksymoron, czyli wyrażenie wewnętrznie sprzeczne) już z zamieszczanych tu publikacji wie, że jestem osobą kiepsko reformowalną i mocno konserwatywną, choć pisząc o sztucznej inteligencji, genetyce i Grzegorzu Braunie usiłowałem się przedstawić jako postępowiec. Ale tak naprawdę, w głębi duszy, nie akceptuję niektórych obowiązujących od niedawna norm. A ponieważ jako człowiek niepracujący i od pewnego czasu niepodległy, czuję, że mogę na swoim podwórku manifestować swoją wolną wolę, więc manifestuję.
1. Jak już to można było zauważyć w felietonie przed tygodniem, nie podobają mi się niektóre feminatywy. Nie dlatego że dziwne, tylko dlatego, że forsowane na siłę mają wartość nie gramatyczną, czy szerzej – językową, tylko ideologiczną. A tym samym są, jak to się brzydko mówi, przeciwskuteczne. I dlatego stosuję tylko te, do których już się przyzwyczaiłem i zaakceptowałem na podstawie uzusu, a nie dlatego, że tak mówi Anita Werner, Katarzyna Kotula czy Magdalena Środa. Pani ministra może być świetnym urzędnikiem państwowym (przyznacie Państwo, że na tym stanowisku sformułowanie urzędniczka państwowa jakoś kiepsko brzmi), ale wiem, że przed wojną karierę zrobił film Pani minister tańczy… Dodam – już nie wiem, który raz – że najbardziej irytuje mnie lekceważenie stosowania rzeczowników zbiorowych. Jesteśmy chyba jedynym krajem, w którym mieszkające tu Polki i Polacy uważają, że dowodem szacunku dla kobiet jest wyodrębnianie ich z większego zbioru: w głosowaniu biorą udział wyborcy i wyborczynie, po autostradach jeżdżą kierowcy i kierowczynie, a pociągami kierują motorniczowie i motorniczynie. Chwała Bogu, że na zdjęciach z Afryki widać żyrafy, a nie żyrafę i żyrafa, w Tatrzańskiej Izbie Gospodarczej (mimo, że kieruje nią kobieta) są przedsiębiorcy, a nie przedsiębiorcy i przedsiębiorczynie, zaś w nowotarskim lesie nie pohukuje sowa i sów.
2. Nie aprobuję równości płci ani parytetu takowej w pracy, polityce i propagandzie, bo nie aprobuję odgórnie narzucanych formuł, związanych z czymś, co ogólnie nazywamy wolnością wyboru. Jakie to wolne wybory, jeśli przymusowo muszę wybierać według jakiegoś strychulca? Odnoszę zresztą wrażenie, że działania w tym zakresie nie dość, że pozorne, to jeszcze w dodatku są niekonsekwentne. Parytet płci w polityce oznacza, że na listach wyborczych ma być po równo mężczyzn i kobiet i że mamy wybierać zaglądając kandydatom pod odzież, a nie starając się dowiedzieć, jakie są ich poglądy. Próby zrównywania uprawnień mężczyzn i kobiet (dla uproszczenia pomijam tu osoby niebinarne, bo chaos w tych sprawach jest już wystarczająco duży) stoją w wyraźnej sprzeczności z deklaracjami o równości przedstawicieli obu płci. Jeśli mam wybierać panią X dlatego, że jest kobietą, a nie dlatego, że jest warta mojego wyboru co najmniej tak samo jak pan Y – to gdzie to równouprawnienie? Równouprawnienie, oczywiście, tak: za równą pracę i równe kwalifikacje – równa płaca i ścieżka awansu, płeć tu nie powinna mieć żadnego znaczenia. Ale póki wciąż w większości dyscyplin sportowych mamy osobne konkurencje dla mężczyzn i kobiet (co zapewne jest pochodną możliwości fizycznych), póki nie rozwiązano problemu ciąży u mężczyzn i karmienia przez nich piersią (poza Olgą Tokarczuk, która w opowiadaniu Wyspa dopuściła taką możliwość) – przyjmijmy, że równość płci powinna mieć charakter społeczno-ekonomiczny i niewiele poza tym. A w wyborach, jak już wspomniałem tydzień temu, raz chciałem się kierować kryterium estetycznym i głosować na Magdalenę Ogórek, na szczęście przypomniałem sobie, że powiedzenie mężczyźni wolą blondynki, ale żenią się z brunetkami w moim przypadku się nie sprawdzało: zawsze wolałem brunetki i zawsze żeniłem się z blondynkami. Inna rzecz, że w tamtych wyborach prezydenckich był prawdziwy egzystencjalizm: wybór wyłącznie między złem a złem.
3. Ruch #Metoo, interpretujący wszelkie przejawy zainteresowania mężczyzn kobietami jako potencjalne przestępstwa molestacyjne uważam nie tylko za idiotyczny, ale na dłuższą metę wręcz zagrażający egzystencji naszego gatunku. Tak jak mówienie pięknej pani o tym, że się nam podoba czy przepuszczanie jej w drzwiach nie jest preludium do gwałtu czy choćby namolności, tak samo niemówienie i nieprzepuszczanie chamstwa seksualnego nie wyklucza. Co więcej – sztywniactwo, w pewnych okolicznościach wręcz, nomen omen, pożądane, w innych sprawia, że życie staje się nudne i nieciekawe, a sztuka całkowicie pozbawiona erotyki byłaby równie niestrawna, jak sztuka składająca się wyłącznie z erotyki. I z innej strony: jeśli mam się nie oglądać za ładną kobietą z innych powodów niż potencjalny hexenschuss, to czemu strój, makijaż i inne akcesoria z branży beauty u normalnej kobiety podkreślają jej atrakcyjność raczej fizyczną niż intelektualną, podobnie jak strój? I to w stopniu znacznie większym, niż widzimy to u mężczyzn? Aha, mówię to o kobietach kobiecych, a nie kobietonach (jak pisał Witkacy) i tych, które demonstracyjnie się zbrzydzają w wyglądzie i stroju, żeby nie wydawało się, że im zależy na nas, facetach.
4. Homoseksualizm obu płci: nie popieram, a zarazem nie obrażam się na jego istnienie. Nie podobają mi się jednak manifestacje, eksponujące tzw. mniejszości seksualne. Rozumiem, że to trochę jest akt desperacji, próba wymuszenia na heterykach akceptacji faktu istnienia odmienności w tej dziedzinie. Oczywiście wiem, że to nie żadna choroba, że to uwarunkowania biologiczne, że to było od zawsze (choć trudno oprzeć się wrażeniu, że pewien udział w coraz większej ilości coming-outów ma moda i wrzucenie tolerancji i akceptacji dla tego trendu do worka z napisem „prawa człowieka”), że to żadne „wynaturzenie”, bo w naturze, wśród zwierząt występuje zarówno homoseksualizm, jak i tranzycja płci, ale obnoszenie się ze swoją odmiennością ma według mnie więcej wspólnego z ekshibicjonizmem niż z kulturą tolerancji. Jeśli homoseksualizm ma być traktowany jako coś zwyczajnego, to czemu się tak nadzwyczajnie manifestuje? Odnoszę wrażenie, że dawniej homoseksualizm jakoś lepiej funkcjonował społecznie. Oczywiście, nie mam tu na myśli czasów i casusu Oscara Wilde’a. Raczej czasy Karola Szymanowskiego i Jarosława Iwaszkiewicza. I miejsca, gdzie religianci różnych wyznań gromkimi atakami na homoseksualistów i wymuszaniem karania tych orientacji przez prawo – na zasadzie „łapaj złodzieja” – kryli własną homofilność. Mamy z tym do czynienia i dziś, i w sferach strażników tzw. moralności, i w polityce. Przykłady są dobrze znane. Ale im więcej się krzyczy o tolerancji – czy nietolerancji, wszystko jedno – dla gejów i lesbijek, tym mniej jest to propagowanie naturalności tych zjawisk.
5. Aborcja NIE JEST OK, i z tym hasłem się absolutnie nie zgadzam. Nie dyskutuję na temat tego, kiedy w człowieku pojawia się dusza oraz czym ona jest, jeśli jest i czy niedopuszczenie do narodzin człowieka jest takim samym morderstwem jak to ścigane z paragrafu 148 kk – po prostu uważam, że przerwanie ciąży jest strasznym, traumatycznym przeżyciem dla kobiety, a właściwie dla całej rodziny. Bez względu na to, czy do 12 tygodnia, czy kiedykolwiek. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że niekiedy jest to jedyne rozwiązanie, ze względów zdrowotnych, moralnych (gwałt) czy społeczno-ekonomicznych. I żadne okna życia, adopcje szpitalne czy sierocińce tego nie rozwiążą, czy się nam to podoba czy nie. Sprowadzenie na świat nowego człowieka powinno być decyzją świadomą, wynikającą i z miłości, i z poczucia odpowiedzialności. Ale nie jestem idealistą i wiem, że zazwyczaj tak nie jest. Wiem też, i wiedzą to wszyscy, że żadne prawo, żadne zakazy czy restrykcje tego problemu nie rozwiążą. Zaradzić temu może tylko dobra edukacja seksualna, powszechnie dostępne środki antykoncepcyjne i pomoc państwa poprzez stwarzanie warunków do dobrej opieki nad dzieckiem i nad kobietą w ciąży i po porodzie. Ale nie wiem, czy slogan wybór a nie przymus rozwiąże tu cokolwiek. Co do mnie – nie aprobuję aborcji i nie aprobuję karania za aborcję. Karałbym natomiast za tzw. klauzulę sumienia. Jesteś lekarzem, sumienie nie pozwala ci wykonywać aborcji? Zostań okulistą.
6. Murzyni, Cyganie, Eskimosi… Zabranianie używania tych i takich słów uważam za idiotyczne. Dlaczego nazwanie kogoś Murzynem jest bardziej obraźliwe, niż nazwanie go czarnoskórym? Jeśli trzeba na Cygana mówić Rom, co po cygańsku jakoby znaczy człowiek, to dlaczego akceptujemy nazywanie kogoś Polakiem, jeśli słowo to nie znaczy człowiek? Czy dlatego nie można o kimś mówić Cygan, bo to tak, jakbyśmy go oskarżali, że jest oszustem i może nas ocyganić? Na Eskimosa nie można mówić Eskimos, bo to podobno znaczy „zjadacz surowego mięsa”, co jakoby jest obraźliwe. Nie wiem, dlaczego zjadacz surowego mięsa jest bardziej obraźliwy niż zjadacz peklowanej golonki czy snobistyczny wielbiciel surowej ryby w sushi? Podobno trzeba Eskimosa nazywać Innuitem, dlatego że Innuit to też znaczy człowiek i zapewne brzmi dumnie, bardziej dumnie niż ów zjadacz. OK, Polacy na Niemców mówią tak jak mówią dlatego, że przed wiekami nadając sąsiadom taką a nie inną nazwę nie rozumieli ich szwargotu i owi Germanie byli dla nich niemi, bo nie mówili w jedynym przez nich rozumianym języku, czyli po polsku. To, zdaje się do dziś jest podstawą ideową niektórych partii politycznych: nieznajomość języków obcych jest wyrazem patriotyzmu.
Tego Roma zaś nie da się wprowadzić wstecznie na przykład do kultury, zmieniając znaną pieśń na Graj, piękny Romie, markę francuskich papierosów Gitanes zastępując marką Romes, nazywając bohaterkę opery Georgesa Bizeta Carmen Romką czy cenzurując twórczość Johanna Straussa syna, nadając jego operetce Der Zigeunerbaron poprawnościowy tytuł Baron romski…. Komplikacją dodatkową jest fakt, starannie pomijany w publicystyce, że po pierwsze określenie Rom pojawiło się dopiero w drugiej połowie XX wieku, a po drugie – że zdecydowanie nie wszyscy Cyganie chcą być nazywani Romami, które to określenie odnosi się podobno tylko do części tej społeczności.
A Eskimosi oczywiście nie zjadają teraz surowego mięsa tylko smażone lub gotowane albo są wegetarianami, bo to jest modne. A propos, dlaczego nikt nie nazywa mnie Eskimosem, kiedy zjadam surowy befsztyk po tatarsku? Może po tatarsku też jest źle?
Zanim rzucimy się do poprawnościowego poprawiania nazw warto sięgnąć do Szekspira.
Julia: Romeo! Czemuż ty jesteś Romeo!
Wyrzecz się swego rodu, rzuć tę nazwę! […]
O! weź inną nazwę! Czymże jest nazwa?
To, co zowiem różą,
Pod inną nazwą równie by pachniało; […]
Ktoś ty jest, co się nocą osłaniając,
Podchodzisz moją samotność?
Romeo: Z nazwiska
Nie mógłbym tobie powiedzieć, kto jestem;
Nazwisko moje jest mi nienawistnym,
Bo jest, o święta, nieprzyjaznym tobie;
Zdarłbym je, gdybym miał je napisane.
Ale Romeo nie wyrzeka się swego nazwiska, pozostaje Montekim, bo miłość pokonuje tę przeszkodę. Róża pachnie nawet wtedy, gdy nazwiemy ją astrem.
Inna rzecz, że wiemy jak się skończyło…
Ale proszę nie sądzić, że próbuję Państwa przekonać, iż wyżej opisane moje poglądy są jedynie słuszne i trzeba porzucić swoje przekonania, by przejść na moje. Nic podobnego. Każdy ma prawo do własnych poglądów, do własnej poprawności i niepoprawności. I z tą różnorodnością jest nam chyba (przynajmniej mnie jest!) lepiej niż z koszarową jednorodnością.
Niepoprawności w moim, a wierzę, że nie tylko moim – życiu jest wiele, może nawet więcej niż poprawności. Człowiek superpoprawny nie istnieje, a jeśli nawet – cóż to byłby za nudny człowiek! Może jednak przerwijmy to auto-da-fé, bo jeszcze zostanie przez jakichś inkwizytorów wykorzystane jako kolejny dowód przeciwko mnie. Kiedyś bodaj w Gdańsku palono publicznie (chyba przy niewielkiej publiczności) jakieś moje książki, ale za mnie jeszcze się nikt w celach ciałopalnych nie chwycił. Ufam, że tak pozostanie do nieodległego już momentu, kiedy zajmą się tym pracownicy stosownych służb komunalnych.