SATYRYKON LEGNICA 2024 rys. Paweł Król "Kadilak"
Aklimatyzacja
Obrazki strasznej powodzi dramatycznie pointują tegoroczne lato, które właśnie się kończy. Próbuję uciec myślą do wspomnień wakacyjnych, ale zarówno mój termometr (zaokienny), jak i mój kręgosłup (fizyczny) jednoznacznie informują mnie, że sezon wypoczynkowy A.D. 2024 należy uznać za zamknięty. Do dyskusji pozostaje, czy kiedykolwiek został otwarty.
Tradycja zmieniania miejsca pobytu na czas letniej wilegiatury sięga antyku. Oczywiście wypoczywali wtedy tylko ci, którzy w czasie roku w zasadzie nic nie robili. Lud, rzemieślnicy, żołnierze, marynarze, niewolnicy i gladiatorzy wakacji nie miewali. Potem zasady wyjazdów na wypoczynek trochę się zdemokratyzowały, ale jedno pozostawało niezmienne: żeby porządnie wypocząć, trzeba było pojechać w miarę daleko od domu i pozostawać tam w miarę długo – przynajmniej miesiąc, a najlepiej dwa.
Doskonale widać to na przykładzie XIX-wiecznego Zakopanego: podróż trwała długo, była kosztowna, na miejscu nie było specjalnie żadnych luksusów, więc trzeba było brać z sobą wszystkie niezbędne rzeczy. Nie opłacało się jechać na krótko. Ponieważ zaś większość osób wybierała się tam na letnisko dla zdrowia – jego odzyskania lub wzmocnienia, trzeba było pozwolić organizmowi na dłuższy kontakt z leczniczym klimatem.
Oczywiście, współcześni bywalcy Zakopanego, przeczytawszy o leczniczych właściwościach jego klimatu poprawią puchówkę, otrzepią parasol i wytarłszy nos roześmieją się smutno: żeby się leczyć w Zakopanem, trzeba mieć końskie zdrowie. O tym micie klimatycznego raju pod Tatrami z irytacją pisywał w swoich listach Henryk Sienkiewicz, zrzucając winę za dezinformację na Tytusa Chałubińskiego, dobrze zresztą sobie znanego. Zimno, chmury, deszcz, wiatr i kiepska kuchnia – to były główne cechy Zakopanego według autora Trylogii. Przyjechałem do Zakopanego na dziesięć dni i zepsułem sobie żołądek na dni sto… – narzekał. Ale jednak co roku przywoził tu dzieci w czerwcu, by macerowały się w zakopiańskim klimacie do września, zwykle pod opieką teściów. A one – i Henryk junior, i Jadwinia – w kaloszach i pelerynach całymi dniami pozostawały na dworze (tak pewno mówiły dzieci Sienkiewicza, ale ich góralscy rówieśnicy byli w tym czasie na polu) i zdrowie im dopisywało.
Bo lecznicze właściwości, a dokładniej: właściwości, poprawiające metabolizm organizmu miała sama zmiana klimatu, a nie lepsza czy gorsza pogoda. Do tego, by to zadziałało, potrzebny był czas. To dotyczy nie tylko leczenia klimatycznego – także zwykłego wypoczynku.
W tym miejscu trzeba przypomnieć zapomniane już zapewne słowo „aklimatyzacja”. To okres, w którym organizm musi podjąć trud przystosowania się do innego klimatu, do innej – niekiedy – strefy czasowej, otoczenia (miasto – wieś, morze – góry), a także do innej wysokości nad poziomem morza, co wiąże się ze zmianą ciśnienia atmosferycznego, średniej temperatury i wilgotności powietrza, rozmaitych zjawisk pogodowych. Nie bez znaczenia jest porzucenie zwyczajów, które mieliśmy w miejscu zamieszkania, w pracy czy szkole i przystosowanie się do tego, że jesteśmy w nowym miejscu po to, by odpoczywać, a nie nadal pracować w innych, zwykle gorszych, warunkach. Tu przykładem negatywnym jest tenże Sienkiewicz senior, który potrafił tarabanić się do Zakopanego nawet siedem razy w roku (w czasach, gdy trzeba było z Krakowa, a potem z Chabówki jechać góralską furką, bo kolei nie było), był tu kilka – kilkanaście dni, czasem kilka tygodni i prawie cały czas pracował. Czyli pisał na akord swoje powieści, które w odcinkach, tutaj właśnie powstających, drukowały różne gazety. A poczta te kartki z dziejów różnych Skrzetuskich, Kmiciców, Maćków z Bogdańca czy Petroniuszów woziła furkami i pociągami i nigdy się nic nie zgubiło. A kopii autor nie robił…
Tymczasem zazwyczaj współczesne życie przede wszystkim ogranicza nam długość czasu, na który wyjeżdżamy, a także umożliwia nam wzięcie (choćby w laptopie czy telefonie) z sobą na wakacje prawie wszystkich spraw i problemów, od jakich chcieliśmy na wyjeździe odpocząć. W efekcie jesteśmy wyjechani na zbyt krótki okres, żeby organizm mógł się zaaklimatyzować do nowych warunków, a o korzystaniu z tych warunków dla wypoczynku ani mowy nie ma. No i wciążjesteśmy na smyczy internetowej: przypomnijmy sobie, ile razy w ciągu godziny spoglądaliśmy na wakacjach (na plaży, czy podczas spaceru lub wycieczki) na ekran smartfona.
Jeszcze pod koniec XX wieku moi kuzynostwo ze Śląska, oboje już dawno na emeryturze, co roku wyjeżdżali na całe lato do Krościenka. Zabierali ze sobą dziesiątki zawekowanych porcji obiadowych, ubrania na każdą możliwą pogodę, książki, krzyżówki, karty do gry, nawet szachy i bierki. Pakowali to wszystko do starej warszawy, a potem do małego fiata i gdzieś tak w połowie czerwca ruszali w drogę. Co roku zatrzymywali się u tych samych gospodarzy, zajmowali ten sam pokój i spędzali czas mniej więcej w taki sam sposób. Bywałem tam u nich w gościnie, choć – przyznaję – rzadko kiedy na dłużej niż dwa, góra trzy tygodnie. Raz w tygodniu chodziliśmy na targ po świeże owoce, jarzyny, sery i mleko. Co rano z mężem kuzynki wychodziliśmy na podwórko, gdzie Jurek zadawał sakramentalne pytanie: jak myślisz – na długo czy na krótko? Chodziło o to, jaka pogoda będzie sprzyjała jakiej długości spodniom. To był jedyny problem, jaki mieliśmy codziennie. Po śniadaniu szliśmy na długi spacer, przeważnie w tym samym kierunku wzdłuż Dunajca, potem wracaliśmy do domu na obiad. Po obiedzie siadaliśmy do kart, graliśmy w bierki, pomagaliśmy Tali w rozwiązywaniu krzyżówek, czasem wysłuchiwałem opowieści rodzinnych z dawnych czasów: Tala była starsza ode mnie o ćwierć wieku i wiedziała o sprawach, które były dla mnie ciekawą prehistorią. Wreszcie przychodził wieczór, kiedy włączaliśmy jedyny
sprzęt techniczny, jaki oprócz samochodu towarzyszył nam w Krościenku: radio tranzystorowe. O dwudziestej pierwszej słuchaliśmy magazynu „Z kraju i ze świata” w Polskim Radiu, potem przełączaliśmy na Wolną Europę, by posłuchać audycji „Fakty, wydarzenia, opinie”. Chodziliśmy spać wcześnie i nigdy nie cierpieliśmy na bezsenność.
Aż nadszedł czas, kiedy z Gliwic do Krościenka okazało się za daleko. Wspominam tamte wyjazdy z sentymentem, i z uwagi na ludzi, których już nie ma i na czasy, kiedy pracując na kilku etatach potrafiłem się zmusić do prawdziwego odpoczynku. Dziś, dawno będąc na emeryturze, nie odpoczywam w ten sposób wcale. W tym roku miałem wyjątkowo urozmaicone wakacje: sezon rozpoczął się w pierwszej połowie czerwca, najpierw wyjechałem daleko, na dwa tygodnie, podzielone na tydzień w górach i tydzień nad morzem, miesiąc później pojechałem na tydzień nad ciepłe morze, wreszcie po kolejnym miesiącu – na trzy dni nad mazurskie jezioro. Nie było mowy o jakiejkolwiek aklimatyzacji, a odpoczynek polegał głównie na tym, że patrzyłem na coraz to inne krajobrazy i szwendałem się po różnych ruinach. Efekt? Jestem tam, gdzie byłem przed
wakacjami, których czas upłynął bezpowrotnie i prędko nie wróci. Opalony, ale fizyczne zrujnowany, a psychicznie bynajmniej nie wypoczęty.
Oczywiście, mało kogo dziś stać na to, by wyjechać na wakacje na dwa miesiące, a i miesiąc wydaje się dla większości nieosiągalnym luksusem. Niestety, coś za coś: zarabiamy więcej, bo więcej pracujemy, a mniej leniuchujemy. Ale jest to praca, której skutkiem jest kumulacja zmęczenia, którego nie pozbędziemy się podczas tygodniowego wypadu do Szarm el-Szeik, gdzie będziemy udawali, że wypoczywamy, mając w jednej ręce koktajl z palemką z zasobu all inclusive, w drugiej – smartfon, który będzie nas informował o tym, co nowego wydarzyło się w naszej pracy. Owszem, pozornie zmienimy wtedy klimat, ale ta zmiana przyniesie nam tylko świeżą opaleniznę i mnóstwo ładnych fotografii. Odpoczynek wymaga aklimatyzacji – a tej nie kupimy w żadnym biurze turystycznym.
I jeszcze jednego z warunków dobrego wypoczynku pozbyliśmy się w ostatnich latach dość radykalnie: nie potrafimy dostrzec frajdy, jaką daje nam wspólne nudzenie się. Gdy o sposobie spędzania przez nas czasu nie decydują piloci wycieczek, tylko pomysły, które przychodzą nam do głowy – stajemy się twórcami własnych przeżyć, a nie tylko klientami w sklepie z marzeniami. Ale czy ktoś jeszcze dziś potrafi dostrzec, ile uroku ma w sobie sytuacja, kiedy przy śniadaniu
mówimy sobie:
- No to co będziemy dziś robić?
I usłyszymy w odpowiedzi:
- Nie mam pojęcia. Zobaczymy.
Bo tym między innymi różnimy się od robotów, polityków i większości nauczycieli – że prawdziwy człowiek potrafi od czasu do czasu powiedzieć: nie mam pojęcia i tym brakiem wiedzy jeszcze się cieszyć.
Maciej Pinkwart, 19 września 2024