SATYRYKON LEGNICA 2023 rys. Xiaoqiang Hao (Chiny)
Tragedia zbójcy Gębona
Powoływanie się na tradycję w argumentacji bywa dość zawodne. Pięściaki, kamienne maczugi i dzidy z ostrzami z obsydianu jako podstawowe narzędzia człowieka funkcjonowały przez jakieś trzy miliony lat. Z komputerów korzystamy kilkadziesiąt lat. Nie znaczy to, że pięściaki, kamienne maczugi i dzidy są lepsze od komputerów. Inna rzecz, że to nie znaczy, iż komputery są bezwarunkowo lepsze. Spróbujcie zabić mamuta komputerem. Oczywiście, nie wszystko jest kwestią skali, ale skala też ma spore znaczenie. Podobnie jak wielkość. Mamut jest znacznie większy od jednego bita informacji. Ale mamutów zawsze było mniej na ziemi, niż bitów informacji. A teraz to nawet nie ma co porównywać. Wszyscy piszący o sztucznej inteligencji utrzymują, że mądrość swoją tworzy ona pozyskując, legalnie czy też nie, mnóstwo danych ze wszystkich zasobów znajdujących się w Internecie. AI zasysa do swoich zasobów pamięciowych prozę i poezję, mądre i głupie, prawdziwe i fałszywe, sonety Szekspira i piosenki Martyniuka, wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego, Krótką historię czasu Stephena Hawkinga, pracę doktorską Patryka Jakiego i traktat o monadyzmie Leibniza. Wszystko, jak leci, w blisko 200 językach świata. I wybierając wedle własnych przykazań algorytmicznych to, co jej pasuje, buduje potem z tego odpowiedzi na nasze pytania. Kilka, a może już kilkaset milionów posiadaczy komputerów czy smartfonów codziennie żąda od rozmaitych sztucznych inteligencji, by korzystając z nagromadzonych w elektronicznych trzewiach zasobów wiedzy poinformowała ich o preferencjach erotycznych dyrektorki szkoły i prezesa partii, wybrała najlepszą kandydatkę na żonę, podała przepis na zupę cebulową, podpowiedziała, jak rozstrzygnąć problem głodu w Erytrei, rozwiązała zadanie z chemii, powiadomiła o różnicy między prostotą a prostatą, napisała dla Donalda Trumpa przemówienie dziękczynne dla sponsorów, które wygłosi na Placu Czerwonym w dwa dni po swoim zwycięstwie wyborczym i podpowiedziała Wojtkowi z VI B jaki liścik miłosny przesłać na Teamsie do Grażyny z ławki pod oknem.
A pomyśleć, że kiedyś Kornel Makuszyński pisał listy miłosne za swoich kolegów z klasy, otrzymując wynagrodzenie w postaci bułek z szynką…
AI może nas poinformować, że w każdym metrze kwadratowym łąki pod naszymi stopami znajduje się kilkadziesiąt nieopisanych jeszcze przez naukę roślin i zwierząt, ale to my musimy się schylić, pobrać próbki i przeprowadzić badania. AI tego nie zrobi, bo po pierwsze nie ma rąk ani łopatki, po drugie – nie ma takiej potrzeby. Oczywiście człowiek może skonstruować robota, który na łąkę pojedzie, zobaczy, czy właściciel nie leci do niego z grabiami, wykopie trochę ziemi z trawą, może nawet sam zanalizuje zawartość i porówna ją z zasobami całego Internetu botanicznego i zoologicznego. Ale to człowiek musi nacisnąć guzik, bo robotowi taka wiedza jest na organ płciowy.
Przypomina to trochę działalność świętego Tomasza z Akwinu, który analizował istotę Boga na podstawie napisanych o Nim tekstów, a nie na podstawie własnych z Nim kontaktów – pod tym względem Tomasz zostaje w tyle w porównaniu do świętej siostry Faustyny. Pisywał też Tomasz o kobietach, sporo i drastycznie, choć o ile wiadomo miał z nimi jeszcze mniejszy kontakt niż z Bogiem. Ale tego zjawiska nie można potępiać, bo nie od dziś wiadomo, że największych odkryć dokonuje się obecnie w bibliotekach, magazynach muzealnych i na zakurzonych półkach w niesprzątanych częściach laboratoriów naukowych.
W dużym wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” (25 maja 2024) analityczka i badaczka prac nad sztuczną inteligencją Kate Crawford przypomniała, że to, co nazywamy AI to ani sztuczna, ani inteligencja. I opisuje, ile to nas wszystko kosztuje: te komputery ktoś musi wybudować, wydobyć z ziemi tony rzadkich pierwiastków, te serwery, na których przechowuje się te dane idą na prąd, trzeba więc je zasilać, chłodzić, czasem naprawiać. Bo przecież jeśli nawet mówimy, że przechowujemy swoje dane w chmurze, to nie jest to żaden powiewny obłok, tylko ulokowane najczęściej w opuszczonych kopalniach, starych budynkach, pilnie strzeżonych kompleksach wojskowych wielkie kompleksy pamięci elektronicznej, jak najbardziej materialne. Te systemy zużywają więcej wody, niż hodowla zwierząt w Argentynie, wytwarzają tyle dwutlenku węgla, że elektrownia Bełchatów może im pozazdrościć, a istnieją uczeni, którzy uważają, że pod względem zanieczyszczenia środowiska owe chmury są bardziej szkodliwe, niż powietrze w Nowym Targu. Gdy Google oferuje nam za darmo system OneDrive, gdzie mamy do dyspozycji, też za darmo, co najmniej jeden terabajt pamięci – cieszymy się, ale tak naprawdę uczestniczymy w wielkim oszustwie i zbrodni na nas samych. Bo świat, czyli także my, za tę darmochę płaci: za prąd, za pomieszczenia, za żelastwo, czyli hardware, za ochronę, za serwis…
Profesor Crawford trafnie odwołuje się do Stanisława Lema i jego Cyberiady pisząc, że do zbudowania elektronicznego poety, którego nazwał Elektrybałtem, konstruktor Trurl musiał w jego wnętrzu wymodelować cały wszechświat, całą jego ewolucję, powstanie człowieka i wszystkie jego wzloty i upadki, wreszcie powstanie pokolenia robotów, w tym – samego Trurla. I wtedy – choć nie od razu – Elektrybałt odniósł sukces. Nie na długo jednak: najpierw i on, i jego konstruktor musieli przeżyć szereg ataków, słownych i fizycznych, ze strony „prawdziwych” poetów, potem przyszedł rachunek za prąd. I Elektrybałta trzeba było wywieźć poza Ziemię, którą rychło mógł zdewastować.
Profetyzm Lema – także w odniesieniu do zagadnień, o których tu mówimy – pojawił się jeszcze i w innym opowiadaniu z Cyberiady. Wszystkie systemy sztucznej inteligencji – a jest ich legion, bo nie tylko konkurują z sobą firmy komputerowe i sterujące Internetem, lecz także władze różnych państw mają ambicje tworzenia własnych systemów (mówią o tym też władze polskie, już się boję!) – już teraz nie tylko pochłaniają ogromne ilości energii, ale włączają w swoje zasoby coraz większe ilości danych, które ludzie wykorzystują, tworząc nowe teksty, programy komputerowe, tabele, obrazy, utwory muzyczne, które z kolei znów trafiają do AI, są tam podstawą nowych syntez, wychodzą, puchną, wracają – i tak bez końca. A raczej, niewątpliwie, z końcem. Tyle, że nie będzie to koniec jak z katastroficznych filmów science fiction, w których roboty się buntują i opanowują świat, tworząc nową rzeczywistość – bez uczuć, bez estetyki, polegającym tylko na trwaniu przy władzy. To akurat w Polsce dobrze znamy z ostatnich dziejów nas, ludzi.
Ale Cyberiada uczy nas, że może być inaczej. Oto konstruktorzy Trurl i Klapaucjusz podczas podróży kosmicznej zostali schwytani przez zbójcę Gębona, który zbierał i gromadził wszelkiego rodzaju informacje. Otrzymawszy obietnicę, że Gębon ich uwolni, jeśli zbudują mu maszynę do gromadzenia informacji, Trurl skonstruował Demona Drugiego Rodzaju, który z tańca atomów, wydobywających się ze starej beczki ze zgniłym powietrzem odczytywał i zapisywał na papierowej taśmie wszystko to, co dało się z chaosu atomowego złożyć w sensowną wiadomość.
Gębon zaś czytał o tym, jak się wije arlebardzkie wiją i że córka króla Petrycego z Labaudii zwała się Garbunda, i co jadł na drugie śniadanie Fryderyk II, król bladawców, nim wojnę wypowiedział Gwendolinom, i ile powłok elektronowych liczyłby sobie atom termionolium, gdyby taki pierwiastek był możliwy, i jakie są wymiary dziurki tylnej małego ptaszka, zwanego kurkucielem, którego na swych rozamforach malują Marłajowie Wabędzcy, jak również o trzech smakach poliwonnych szlamu oceanicznego na Wodocji Przyzrocznej, i o kwiatku Łubuduku, który myśliwych staromalfandzkich wali siarczyście na odlew, świtem wzruszony, i jak wyprowadzić wzór na dostawę kąta podstawy wieloboku, ikoseadrem zwanego, i kto był jubilerem Fafucjusza, rzeźnika mańkuta Buwantów, i ile pism filatelistycznych będzie wychodziło w roku siedemdziesięciotysięcznym na Morkonaucji, i gdzie znajduje się trupek Cybrycji Kraśnopiętej, którą gwoździem przebił po pijanemu niejaki Malkonder, i czym się różni Maciąg od Naciągu, a także kto ma najmniejszą w Kosmosie pielownicę wzdłużną i dlaczego pchły smoczkotyłkie mchu jeść nie chcą, i na czym polega gra zwana Balansyer Zadni Ściągany, i ile było ziarenek lwichwostu w tej kupce, co ją Abrukwian Polistny nogą trącił, kiedy się pośliznął na ósmym kilometrze szosy albacjerskiej w Dolinie Wzduchów Szedziwych – i pomału diabli go zaczynali brać, bo już mu świtało, że wszystkie owe całkiem prawdziwe i ze wszech miar sensowne informacje zupełnie nie są mu potrzebne, gdyż robił się z tego groch z kapustą, od którego głowa pękała, a nogi drżały…
Wstęga papieru z informacjami wreszcie pokryła Gębona grubą warstwą, więc Trurl i Klapaucjusz uwolnili się i uciekli, a Kosmos został uratowany przed zbójcą, który chciał go podbić za pomocą informacji. Oczywiście, problem jak pomieścić w trzewiach elektronicznych bezmiar informacji może okazać się kluczowy i pogrzebać projekt AI. Ale nie musi. Jeśli uda się przekształcić zapis elektroniczny na zapis biologiczny – to serwus, Gienia! Bowiem teoretycznie wszystkie dane świata można by zmieścić w zaledwie jednym kilogramie DNA…
Na większą skalę artystyczne strachy o opanowaniu Ziemi przez roboty i traumatycznym podporządkowaniu człowieka sztucznej inteligencji, mają swoje początki zapewne w 1968 roku u Stanleya Kubricka w jego filmie 2001. Odyseja kosmiczna – zakładam, że znacznie wcześniejsze (1959) opowiadanie Lema Młot o tej samej tematyce nie jest szerzej znane. Oczywiście, jest teoretyczna możliwość, że sterujące coraz większymi obszarami naszego życia komputery połączą się w sieć i jak Hal-9000 poprowadzą ludzkość ku zagładzie. Ale prędzej i skuteczniej zrobimy to sami. Nie ma co też się obawiać, że sztuczna inteligencja w naszym komputerze dorobi sobie zasilany zimną fuzją wodorową akumulator oraz rączki i nóżki, po czym wyrwie wtyczkę z kontaktu i ruszy na podbój świata, a przynajmniej Podhala z okolicą, czyli Sopotem i Krynicą. Większe niebezpieczeństwo tkwi w tym, że wyposażony w znakomite i przydatne narzędzie, jakim niewątpliwie już jest sztuczna inteligencja człowiek sam przekształci naszą Ziemię w piekło, sam zaś gwałtownie pójdzie do nieba, a wtedy żaden Hal-9000 mu ani nie zaszkodzi, ani nie pomoże.
Maciej Pinkwart