SATYRYKON LEGNICA 2024 Grand Prix rys. Paweł Kuczyński
Skrobanka
Pewno się zdziwicie, ale jestem zdecydowanym przeciwnikiem aborcji. Zdecydowanym, choć nie bezwarunkowym. Jednak nie zawsze tak było. W czasach PRL-u, kiedy to aborcji nie nazywano jeszcze w tak wyszukany sposób, tylko mówiono brutalnie o skrobance, albo eufemistycznie o zabiegu, co zrównywało przerwanie ciąży z wycięciem kurzajki czy, w cięższych przypadkach, z usunięciem ślepej kiszki – uważałem, że człowiek zaczyna żyć dopiero wtedy, kiedy się urodzi. Przedtem jest to po prostu płód, nie wiadomo, co w nim siedzi, czy dziecko, czy potworek, czy nowotwór typu zaśniad groniasty. To tylko zestaw komórek, którego życie jest wciąż tylko swojego rodzaju ewentualnością, która może zakończyć się powstaniem noworodka po dziewięciu miesiącach. Ale też może się wcześniej zakończyć poronieniem, w wyniku którego nie będzie niczego dobrego. Ciekawe, że myślenie tego rodzaju jakoś nie stało mi wtedy w konflikcie z faktem, że sam byłem wcześniakiem.
Nie przypominam sobie, żeby o aborcji mówiono wtedy głośno i z oburzeniem. Temat ten raczej był poruszany półgłosem i to tylko wtedy, kiedy zdarzyła się wpadka, a sytuacja w żadnym wypadku – jak się zdawało – nie pozwalała na akceptację nagłego stanu błogosławionego. I raczej mało kto rozstrzygał tę kwestię w kategoriach moralnych czy światopoglądowych: przerwanie ciąży było kwestią organizacyjną: trzeba było znaleźć stosowny gabinet i zdobyć pieniądze na zabieg. Pierwsze nie sprawiało kłopotów. O tym, że człowiekiem – dzieckiem – jest już zygota, czyli komórka zawierająca podwójny zestaw chromosomów, powstająca w chwilę, od godziny do dwóch dni po udanej randce, nikt nie myślał, a może nawet nie wiedział. Na religii częściej mówiono wtedy o męczeńskich śmierciach, tak miłych Bogu i chętnie ponoszonych przez świętych pańskich niż o powstawaniu życia. Rzecz jasna, nie studiowaliśmy ani Arystotelesa, ani św. Augustyna, ani św. Tomasza z Akwinu, który – jak to się zwłaszcza teraz często powtarza – twierdził, że płód otrzymuje duszę, czyli staje się potencjalnym człowiekiem po 40 dniach od zapłodnienia, jeśli ma się zeń narodzić chłopiec. Dziewczynka otrzymuje duszę po 90 dniach. Dlaczego tak – no, bo żeńska osobniczka to w ogóle coś niedorobionego, błąd natury, bo skoro – jak twierdzili doktorzy kościoła – życie powstaje wyłącznie z nasienia męskiego, to powinni się rodzić sami mężczyźni. Jednak androgeneza nie występuje, bo Bóg tylko kobiecie dał urządzenia, które pozwalają na ciążę i narodziny, więc rodzą się też kobiety, niemniej jednak jest to swojego rodzaju aberracja natury. Ale bez kobiet nie ma narodzin, więc kobieta musi być chroniona w czasie ciąży. Na aborcję nie było zasadniczo zgody Kościoła, chyba że powstawała alternatywa: albo życie płodu, albo życie matki. Wtedy trzeba było ratować matkę. Tak było kiedyś. Dziś wybór tego, komu pozwoli się umrzeć: matce, dziecku czy najczęściej obojgu lekarze zgodnie z klauzulą sumienia pozostawiają Panu Bogu. Niech On się martwi.
Ale te rozważania nie miały w najmniejszym stopniu wpływu na zmianę mojego myślenia o ciąży, aborcji i narodzinach. Niewykluczone, że gdzieś tam, w mojej podświadomości zaszła zmiana na skutek stanowiska Kościoła, który w Polsce zaczął głośno mówić o kwestiach aborcyjnych dopiero po odzyskaniu niepodległości, kiedy to do dyskursu publicznego weszły sformułowania o mordowaniu nienarodzonych, o Holokauście aborcyjnym, kiedy po miastach jeździły samochody z planszami z filmu Niemy krzyk, z krwawymi szczątkami porozrywanych płodów, rączkami, nóżkami, główkami, które już nigdy nie będą żyły. Może sprawiły to narodziny własnych dzieci i poprzedzające je miesiące ciąży, kiedy to dzień za dniem towarzyszył mi strach o to, czy wszystko jest w porządku, czy dziecko – zawsze myślałem „dziecko”, nie płód, nie syn czy córka (nie było jeszcze wtedy badań USG) – rozwija się prawidłowo, czy urodzi się zdrowe i sprawne, czy nie powstanie szatańska alternatywa: dziecko, czy matka.
Chyba jednak największe znaczenie miała logika: jeśli nawet organizm w łonie matki jeszcze nie jest człowiekiem, to tylko bezpieczne trwanie w powiększającym się z tygodnia na tydzień brzuszku daje mu gwarancję, że człowiekiem się stanie. Jeśli tego bezpiecznego trwania nie będzie – nowego człowieka nie będzie. I oczywiście wiadomo, że bywają stany organiczne, kiedy następuje naturalne poronienie, czasem wręcz seryjnie, to jednak w tym dramatycznym przypadku działa sama natura, a nie my i opłacony przez nas lekarz. Nie ukrywam, że do zmiany podejścia do tej sprawy przyczyniły się opowieści zaprzyjaźnionej położnej, która jako neonatolog zajmowała się ratowaniem życia dzieci, które bez jej pomocy by umarły, jako wcześniaczki, mieszczące się na dłoni dorosłej osoby, jako dzieci wadowe czy genetyczne. I ta jej radość, z jaką opowiadała o spotkaniu po latach takiego uratowanego dziecka, które wyrosło i było gorąco kochane, a które w innych okolicznościach nigdy by się nie urodziło, albo by zmarło zaraz po urodzeniu.
Dlatego zawsze, kiedy zaplątam się w dyskusję o aborcji, przedstawiam swoje credo: zanim zaczniemy walczyć o legalność aborcji (do którego bądź tygodnia) – co samo z siebie wydaje się być nieco oksymoroniczne – pokażmy, co zrobiliśmy, by wiedza o ciąży i procesach rozmnażania się stała się większa, a wraz z nią – by udawało się uniknąć niechcianych, przypadkowych ciąż. Co zrobiliśmy, by środki antykoncepcyjne stały się powszechnie dostępne, bezpieczne i skuteczne, skutkiem czego będzie zmniejszenie liczby wpadek, a zatem albo aborcji, albo narodzin niechcianych dzieci. Logika prezydencka, w myśl której, jeśli się utrudni dostęp do antykoncepcji, to urodzi się więcej kandydatów do chrztu, jest błędna, co pokazują statystyki wszystkich krajów cywilizowanych. Nie, panie prezydencie – jeśli utrudni się dostęp do środków antykoncepcyjnych, to będzie więcej aborcji i więcej tragedii. Może więcej pogrzebów kościelnych, ale chrztów mniej.
Już od dawna myślę, że tam, w brzuszku mamusi, siedzi nie płód, tylko malusi człowiek. Tylko zastanawia mnie to, że skoro tak uważa Kościół, to i jego wierni powinni tak uważać – a więc nie przerywać ciąży. A jeśli przerwie ciążę ktoś spoza kościoła – to OK, jednego heretyka mniej. Skoro w Polsce jest podobno jakieś 90 procent katolików, to o co ta cała aborcyjna awantura? Jeśli Kościół nie potrafi swoją wizją ognia piekielnego zmusić swoich wiernych owieczek (i baranów) do zaprzestania aborcji, to dlaczego uważa, że dokona tego świeckie ustawodawstwo? Ale dziesięcioro przykazań istnieje już tyle lat, a ludzie jak je łamali, tak łamią. Co prawda, tak samo podchodzą do kodeksu karnego…
Wkurza mnie okropnie to, że labidzenie na ten temat wygląda tak, jakby ewentualna liberalizacja aborcji zmieniała prawo na takie, które ZMUSZA kobiety do aborcji. Irytujące jest też to, że zakazywanie aborcji w ogóle jest przedmiotem prawa. Kiedyś się tak zastanawiałem: jeśli tyle osób i Kościół uważają przerwanie ciąży za zabicie człowieka, to po cholerę zakaz aborcji, jeśli jest w Kodeksie Karnym artykuł 148: Kto zabija człowieka… To tak, jakby się domagano, żeby w kodeksie osobno, dodatkowo, umieszczono zakaz zabijania mężczyzn, zabijania blondynek i zabijania nożem.
Rozsądniejsze byłoby zatem ustanowienie prawa o dopuszczalności aborcji w sytuacji, kiedy jest to niezbędne dla ocalenia życia i zdrowia matki oraz w sytuacjach tragedii socjalnych. Ale przy jednoczesnym zainwestowaniu w wiedzę, farmakologię i pomoc państwa dla nowonarodzonych dzieci. I nie chodzi mi o podniesienie stawki i zmianę 800 na 1000 plus. Dziecka nie powinno się kupować, powinno się go chcieć, kochać je i mieć warunki do jego dobrego wychowania. A o tym wszystkim jakoś cicho. Łatwiej jest wymachiwać sztandarem, niż go utkać i wyhaftować.
Takie rozważania zdystansowanego do tego problemu z kilku powodów starucha są, w kategoriach realistycznych, nie warte funta kłaków. Niechciane ciąże były, są i będą. I nadal będą przyczynami ogromnych ludzkich tragedii. I dla tych kobiet (nie tylko kobiet!), dla których powstaje dramatyczny konflikt między nieoczekiwanym załamaniem się własnego życia a opresją prawa, religii i obyczaju, i dla tych, które z pokorą będą dźwigać ten krzyż zamieniając swoje i cudze istnienia w Golgotę, i dla tych, które nie poddadzą się pokorze i podejmą wszelkie wysiłki, żeby dziecka się pozbyć – w pokątnym gabinecie, za granicą, za pomocą wieszaka, okna życia czy muszli klozetowej. I dla tych, które wybiorą śmierć z własnej ręki, swoją i tej drugiej istoty.
Za drastycznie? Może. Ale czy nie ma takich przypadków? Niestety, są. I dlatego przerwanie ciąży z tzw. przyczyn społecznych czy psychicznych może być równie uzasadnione jak z przyczyn medycznych. Oby nie. Ale zaklinanie rzeczywistości tej rzeczywistości nie zmieni. Przed nami nie stoi więc alternatywa: zakaz lub liberalizacja aborcji, lecz wzrost świadomości rodzinnej albo pozbywanie się ciąży. A państwo powinno szykować dla kobiet w ciąży nie sale sądowe tylko przyjazne szpitale, a dla ich dzieci pomoc socjalną i pedagogiczną. Mimo, że prokurator i ksiądz są tańsi niż żłobek.
Maciej Pinkwart, 4 kwietnia 2024 r.