Oddział Warszawski
tel. 22 826 79 45
sdrp.warszawa@dziennikarzerp.pl

Janda ma Boya

28 października 2018

22 września br. w warszawskim Domu Dziennikarza przy ul. Foksal Krystynie Jandzie wręczono Nagrodę Imienia Tadeusza Żeleńskiego-Boya, przyznaną przez Klub Krytyki Teatralnej działający przy naszym Stowarzyszeniu. Laudacja, którą podczas uroczystości wygłosił przewodniczący Klubu red. Tomasz Miłkowski w pełni zasługuje na przytoczenie w całości:

Krystyny Jandy skoki z wysokości

Przed którąś premierą w Teatrze Polonia Krystyna Janda, witając się w foyer z grupką oczekujących na początek spektaklu gości, powiedziała: „Dzisiaj możemy czuć się bezpieczni. Na sali będzie pół Akademii Medycznej. Na każdą przypadłość znajdzie się rada”.

A7TEN9BO (2)

Nie zdziwiło mnie, że na premierę wybrało się tylu znamienitych lekarzy, ale to, że Krystyna Janda prawie wszystkich ich zna, a nazwiska kilku profesorów wymieniła bez trudu. Był to dla mnie kolejny dowód na przymierze artystki ze swymi widzami. Od samego bowiem początku swojej artystycznej drogi Krystyna Janda zawarła przymierze z widzami, zawsze doskonale wiedząc, do kogo, po co i dlaczego mówi. Przy czym przymierze to zawsze miało swój awers i rewers, ton serio i buffo, niczym w walce karnawału z postem. Toteż nigdy nie dziwiło sąsiedztwo takich premier jak „Pomoc domowa” i „Zapiski z wygnania”. To przymierze pozostało fundamentalną zasadą jej twórczej pracy i zapewne sprzyjało licznym osiągnięciom, mierzonym otrzymywanymi nagrodami na rozmaitych festiwalach, w konkursach i plebiscytach czytelników czy widzów – sam asystowałem w kilku takich ceremoniach, kiedy Krystyna Janda zwyciężała w pierwszej edycji Telekamer Tele Tygodnia, a potem Telemasek za kreację w Teatrze TV, i kilku jeszcze innych rankingach. Strona e-teatru, rejestrująca nagrody odnotowuje och 75, tyle otrzymała do tej pory artystka (zapewne nie wszystkie nagrody redakcja e-teatru wychwyciła) – tak więc dzisiejszy laur, który za chwilę Krystyna Janda odbierze, Nagroda im. Tadeusza Żeleńskiego-Boya nosi numer kolejny „76”.

To Nagroda o wieloletniej tradycji, przyznawana artystom teatru – aktorom, reżyserom, scenografom oraz dramatopisarzom i krytykom za najbardziej interesujące dokonania w danym roku lub za całokształt twórczości stanowiącej liczący się wkład w rozwój polskiego teatru. Nosi Imię najsłynniejszego polskiego krytyka teatralnego, zamordowanego przez Niemców w czasie II wojny światowej.

Nagrodę Imienia Tadeusza Żeleńskiego-Boya Klub Krytyki Teatralnej Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich ustanowił w 1956 roku. Inicjatorem jej ustanowienia był Roman Szydłowski, krytyk teatralny, przewodniczący Klubu Krytyki Teatralnej Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, od 1960 roku jeden z wiceprzewodniczących AICT, a potem przez czternaście lat (1963-1977) przewodniczący AICT, na Kongresie w Atenach (1977) wybrany dożywotnim prezesem honorowym.

Pierwszym laureatem Nagrody został w roku 1957 Kazimierz Dejmek za inscenizację Święta Winkelrida Jerzego Andrzejewskiego i Jerzego Zagórskiego w Teatrze Nowym w Łodzi.

Po przerwanej ciągłości Nagrody w latach 80. i 90 od roku 2001 Nagroda znowu jest przyznawana regularnie co roku – ma charakter honorowy, a to znaczy, że ani Laureaci, ani jurorzy, ani wykonawcy dyplomów nie otrzymują finansowych gratyfikacji. Prestiż Nagrody, niemającej nic wspólnego z komercyjnością wielu przedsięwzięć w obszarze kultury, sprawia, że laureaci Boya uważani są za elitę polskiego teatru.

KrystynaTomasz                                                                                                                              Krystyna Janda i Tomasz Miłkowski

Pośród 40 laureatów, którzy otrzymali to wyróżnienie od początku jej istnienia, znaleźli się artyści, których twórczość nadawała kształt polskiemu teatrowi, m.in. obok dwukrotnie nagrodzonego Kazimierza Dejmka, Tadeusz Kantor, Konrad Swinarski, Jerzy Grzegorzewski, Adam Hanuszkiewicz, Jacek Woszczerowicz, Gustaw Holoubek. Przez wiele lat dominowali wśród laureatów mężczyźni – do roku 2000 wyróżnione zostały jedynie dwie artystki: Krystyna Skuszanka i Lidia Zamkow. Po roku 2000 uległo to zmianie, Nagrodą Boya wyróżnione zostały cztery aktorki i trzy reżyserki. Krystyna Janda jest więc 10 artystką w ponad sześćdziesięcioletniej historii Nagrody, która otrzymuje Laur Boya.

Jeśli by szukać jakiegoś mianownika artystycznych dokonań Laureatki, na pierwszym miejscu trzeba by wymienić odwagę w podejmowaniu nowych wyzwań. Właściwie to sama artystka podsuwa ten mianownik tytułem jednego ze swych spektakli solistycznych, które przygotowała w Teatrze Polonia – mam na myśli „Skok z wysokości” Leslie Ayvasian.

To było bardzo zabawne spotkanie – Krystyna Janda w kąpielowym szlafroku, uśmiechnięta, przyjmowała swoich widzów-gości w Teatrze Polonia (na scence w foyer, „Fioletowe pończochy”), zapraszając do wspólnej zabawy. Jej współpracownice rozdawały ponad 20 „ról”, niektóre bardzo malutkie, ale dwie, ho ho, to rola męża i syna. Widzowie się nie opierali, przygotowani na tę „niespodziankę” przez poprzedzający premierę rozgłos. Tylko recenzentka „Naszego Dziennika” odmówiła, zapewne dlatego, aby zachować odpowiedni dystans, tak potrzebny krytykowi. Widzowie użyci jako domniemani partnerzy mieli wypowiadać rozdane kwestie, najlepiej „na biało”, czyli bez przesadnej interpretacji, aktorka robiła resztę: oto kobieta, która ma lęk wysokości, a właśnie obiecała synowi, że skoczy z wieży do basenu.

Może to pewne nadużycie, figura stylistyczna, ale odnoszę wrażenie, że aktorska ścieżka Krystyny Jandy rozpoczęła się od „skoku z wysokości”. Mam na myśli jej szalony debiut w telewizyjnej inscenizacji „Trzech sióstr” Antoniego Czechowa – było to w roku 1974. Wtedy leksander Bardini postanowił zaangażować do głównych ról utalentowane studentki warszawskiej PWST: Krystynę Jandę, Joannę Szczepkowską i Ewę Ziętek. Jeszcze przed realizacją spektaklu sam zamysł obsady spotkał się z frontalną krytyką, ale Bardini, wytrawny reżyser i niedościgły pedagog, nie dał sobie pomysłu wyperswadować. Zlekceważył nawet argument, że Krystyna Janda była w zaawansowanej ciąży. Spektakl przeszedł do historii teatru telewizji. Janda zagrała Maszę. O jej roli tak pisała Małgorzata Karbowiak: „Wyciszona, jakby stale nieobecna, bardzo interesująca w geście i mimice (znakomita zwłaszcza w scenie początkowej i scenach z Wierszyninem) mądra przeżyciami swego nieudanego małżeństwa, już w pełni dojrzała, potrafiła pokazać siłę namiętności, jaką wzbudził w niej Wierszynin, choć ten krótkotrwały związek od początku skazany jest na przegraną”.

To, co nastąpiło po spektaklu, trudno sobie dzisiaj nawet wyobrazić. Teatr telewizji miał wówczas rangę pierwszego Teatru Rzeczpospolitej. Spektakle oglądała cała Polska. Przed początkującą aktorką otworzyły się wszystkie drzwi, mogła przebierać w propozycjach. Wybrała Ateneum. Tradycyjny teatr aktorski, słynący gwiazdorskim zespołem. To był już drugi skok z wysokości – grać u boku samej Aleksandry Śląskiej stanowiło nie lada wyzwanie, a tak się przecież stało już w debiucie teatralnym, na początek zagrała Anielę w „Ślubach panieńskich” reżyserowanych przez Jana Świderskiego – Aleksandra Śląska grała wtedy panią Dobrójską, ale wkrótce znowu dostała rolę z teki Czechowa – tym razem Niny Zariecznej w „Mewie”, także u boku Śląskiej w roli Arkadiny (1977).

Tak więc Czechow niezmiennie jej towarzyszy – najpierw to dzieło w pewnym sensie przypadku, ale potem świadomych decyzji, na pierwszy jubileusz wszak wybierze „Mewę” w Teatrze Studio – tym razem wystąpi w roli Arkadiny (2003), także na dużej scenie Polonii będzie współreżyserować z Natashą Parry „Trzy siostry”, a Teatrze Telewizji z ducha czechowowskie „Rosyjskie konfitury” wg Ludmiły Ulickiej (2011) – sama zagra też jedną z głównych ról. «Nie wyobrażam sobie świata bez Antoniego Czechowa i jego sztuk – mówiła przed telewizyjną premierą. – On pozwala zrozumieć człowieka i naturę ludzką od strony najpiękniejszej. Niedosłownej, niedopowiedzianej, ulotnej i skomplikowanej. Z całym pięknem i brzydotą, słabością, która zachwyca, ale staje się także sensem życia”.

Wróćmy jednak do roku 1977, który zaważył na gwałtownym przyspieszeniu kariery  artystki: poza wspomnianą rolą Maszy zadebiutowała wtedy na ekranie w filmie Andrzeja Wajdy „Człowiek z marmuru” (film nakręcono w roku 1976, ale premiera odbyła się 25 lutego 1977), a na opolskim festiwalu dynamicznym wykonaniem piosenki „Guma do żucia” Marka Grechuty. Kto widział i słyszał, nie zapomni tej szalonej chrypki, tych gorączkowo wyrzucanych słów (guma, guma do żucia, nie do nakarmienia, nie do otrucia, nie do nakarmienia, a do wyżucia) i gumowo-wężowego ruchu wykonawczyni. Występ w Opolu zakończył się bisem, stając się początkiem trwającego do dzisiaj związku artystki z piosenką – dość powiedzieć, że płyta „Guma do żucia” to prawdziwe cymelium, prawie nie do zdobycia na Allegro, a przecież aktorka wątpiła w swoje możliwości wokalne i pełna obaw wstępowała na tę drogę. To były kolejne skoki na głęboką wodę, które wynosiły aktorkę na sam szczyt. Lekko neurotyczna początkująca dziennikarka Agnieszka z filmu Wajdy wniosła nowy powiew na ekran, stała się postacią symbolizującą buntowniczo nastrojone pokolenie, które nie da się zbyć byle czym, które żąda prawdy. To było mocne wejście, paradoksalnie wzmocnione niechęcią władz do tego filmu, ledwie rozpowszechnianego i obrzucanego pisanymi na propagandowe zamówienie paszkwilami.

To, co wydarzyło się 40 lat temu, w roku 1977, stanowiło kapitał założycielski artystki, a dla niejednej zapewne aktorki byłoby to dość, aby odcinać kupony od sukcesów. Udała się jej bowiem rzecz arcyrzadka – stała się nie tylko rozpoznawalna, ale stworzyła postać, kreację, którą można było długo eksploatować. Wyczuli to wówczas nieomylnie jurorzy Nagrody im. Zbyszka Cybulskiego wyróżniając ją tą nagrodą za błyskotliwy debiut. Tak bowiem, jak przed laty Cybulski w roli Maćka Chełmickiego stał się idolem pokolenia końca lat 50., tak teraz Agnieszka Jandy uchodziła za ucieleśnienie gorączkowej energii młodego pokolenia końca lat 70.

A jednak Krystyna Janda nie zatrzymała się na powtarzaniu czy kopiowaniu już odniesionego sukcesu, ale wciąż stawiała sobie nowe cele. Już statystycznie wygląda to imponująco, świadczy o jej gigantycznej wręcz pracowitości. Nasza Laureatka bowiem ma za sobą:

ponad 70 ról teatralnych

65 ról telewizyjnych

ponad 50 ról filmowych

31 reżyserii teatralnych

14 reżyserii teatrów telewizji i 1 serialu (Męskie-żeńskie)

4 scenariusze spektakli tv i 2 adaptacje

role w 9 serialach telewizyjnych

W tym wykazie brakuje (a trzeba by przecież dodać) licznych ról radiowych, koncertów i rozmaitych okazjonalnych występów. Można by tym bogactwem obdzielić co najmniej kilka wcale poważnych biografii artystycznych. A jeśli do tego dodać opublikowane książki, prowadzony blog, pracę w Fundacji, kierowanie teatrami i w końcu pełnienie funkcji Bardzo Ważnej Instytucji – szeroko uznawanego autorytetu, wypada tylko z podziwem się pokłonić.

Rzecz nie w samej statystyce i rozległości obowiązków, godnej uznania aktywności – wciąż przecież pozostaje aktualny przywołany na początku mianownik jej poszukiwań, ponawiane nagminnie skoki z wysokości. Wspomnę już tylko o kilku, bo o wszystkich mówić tu nie sposób. Ale nie można pominąć niezwykle odważnego wejścia Krystyny Jandy na terytorium wielkiej klasyki, a zwłaszcza tragedii – docenił to zachwycony Maciej Nowak, który po premierze „Medei” (1988, w reżyserii Zygmunta Hübnera na scenie Teatru Powszechnego, to była jego ostatnia praca reżyserska) tak pisał:

„Aktorka w pełni podporządkowała się wymogom klasycznego tekstu, co znowu nie znaczy, że zrezygnowała z nadania mitycznej boha­terce indywidualnego rysu. Jest to Medea bliska poprzednim wcieleniom Jandy poprzez swoją wybuchowość, nieopanowanie graniczące momentami z histerią, nerwowość gestów i zachowań, ale też – odległa, gdyż bogatsza od nich o umiejętność nadawania swym namiętnościom wymiaru monumentalnego. Na długo po­zostaje w pamięci końcowy okrzyk rozpaczy, przeszywające nagle całą przestrzeń teatru sło­wo „m o j e”, którym nieszczęsna dzieciobójczyni odmawia Jazonowi prawa do nazywania opusz­czonych przezeń synów jego dziećmi”.

Innym przejawem tego nieustannego podejmowania nowych wyzwań, było wejście aktorki na grząski teren monodramu, gatunku niezwykle wymagającego i ryzykownego. Ten kolejny debiut, wspomagany reżysersko przez Magdę Umer, odbyła aktorka „Białą bluzką” Agnieszki Osieckiej, spektaklem na tyle wyrazistym i znaczącym, że po jego wznowieniu po latach na deskach Och-teatru znowu wybrzmiał niezwykle mocno, choć inaczej, bo nie była to powtórka. „Ci, którzy widzieli tamtą Białą bluzkę sprzed lat – pisałem o tym spektaklu – odnajdywali i w tym przedstawieniu wspomnienie ówczesnej opowieści, ale zauważyli jednocześnie, jak rozkwitł talent i warsztat artystki, która przez dwie godziny niepodzielnie panuje nad publicznością. Na koniec wkłada białą bluzkę, aby zaśpiewać Orszaki dworaki – to ironiczny ukłon w stronę historii, zawsze chętnej okpić człowieka. Ale białą bluzkę zakłada Janda niedbale, nie zapina jej, bluzka zwisa swobodnie i już nie jest – jak kiedyś – symbolem skrępowania, ale po prostu bluzką”.

W teatrze jednego aktora, podobnie jak w teatrze zespołowym, wciąż poszukiwała nowych tonów. Jednym z najbardziej zdumiewających i odważnych „skoków z wysokości” stał się jej monodram Mała Steinberg Lee Hall. To było dla mnie, jako widza i recenzenta, niezwykłe doświadczenie. Tak je opisałem w książce o spektakach jednoosobowych:

„Najpierw jest bunt. Pomysł, aby aktorka, nawet tak świetna, wcielała się w dziesięcioletnią dziewczynkę, wydaje się niestosowny. Co więcej, drażni, że aktorka naśladuje (przedrzeźnia?) chorą na raka autystyczną bohaterkę. Po co te nadruchy rąk, po co zająknienia, po co niespójne zachowania, biegnące swoim torem, niemal niezależnie od tekstu. Czy nie lepiej było opowiedzieć to wszystko „na biało”, bez żadnej charakteryzacji i udawania.

Potem jest stan równowagi. Może rzeczywiście tędy droga. Teatr to nie radio. Ani film. Domaga się kreacji. Może właśnie ten „fałsz” jest prawdą. Może tylko tak można zbliżyć się do świata tak odrębnego jak świat bohaterki sztuki Lee Hall Mała Steinberg.

A potem widz się poddaje. Ten tekst i ten sposób grania, właśnie taki, obarczony szalonym ryzykiem, z niebezpieczeństwem osunięcia w strefę dwuznacznego udawania, okazuje się najlepszą metodą zbliżenia do prawdy. Cisza na widowni przytłacza, coraz trudniej oddychać, coś ściska za gardło, chce się uciekać i chce się nadal słuchać tej wstrząsającej opowieści o świecie pełnym obezwładniającej samotności, szczerości aż do bólu, ale i radości życia”.

To samo uczucie towarzyszyło mi niedawno, kiedy oglądałem najnowszy spektakl jednoosobowy Krystyny Jandy (choć z towarzyszeniem grupy muzyków), „Zapiski z wygnania”. I tym razem rzecz opracowała reżysersko Magda Umer, a wiem, że impuls do podjęcia tego nowego wyzwania dała Gołda Tencer. Marzena Dobosz swoją wnikliwą recenzję tego spektaklu-wydarzenia rozpoczęła bardzo emocjonalnie: „W głuchej ciszy widzowie wpatrują się w czarno-białą twarz Krystyny Jandy widoczną na półprzezroczystym ekranie rozpostartym niczym kurtyna przed sceną. Wstrzymują oddech podczas monologu aktorki, by ze ściśniętych gardeł nie wyrwał się szloch. nadaremnie jednak, pod koniec spektaklu nikt już nie ukrywa łez…”. A potem już bardziej powściągliwie uwydatnia niezwykłe walory spektaklu: „Krystyna Janda słowami Sabiny Baral opowiada o życiu, które w 1968 roku rozpadło się na dwoje: na życie w kraju i życie na emigracji. Piękna smutna kobieta niemal beznamiętnie zdaje relację z wygnania z ojczyzny tysięcy obywateli Polski. Nie mówi o wyjeździe na Zachód, nie nazywa tego „wyjściem”, tak jak Mikołaj Grynberg w swojej Księdze wyjścia. Janda-Baral mówi o haniebnym wypędzeniu pozostałych przy życiu ocalonych, ludzi, „którzy ledwie przeżyli niedawny Holokaust”, tych „szczęściarzy – nieszczęściarzy”, którzy po wojennej gehennie „jeszcze raz zdecydowali, że Polska to jest ich kraj”.

Paszyński                                                                                                                                                                                                                                                     Gratulacje składa wiceprezydent Warszawy Włodzimierz Paszyński

Z tego, co mówiłem, można by wysnuć fałszywy wniosek, że życie się słało Krystynie Jandzie u stóp, że kroczyła od sukcesu do sukcesu. Tymczasem było różnie, bywała nękana srogimi zarzutami, jak teraz fake’ami za jej postawę społeczną, krytykowana tak bardzo, że kiedyś nie wytrzymał nawet mistrz Wajda, chwycił za pióro i stanął w obronie artystki przeciw harcownikom-recenzentom. Nie trzeba daleko szukać, także najnowsza jej premiera w Polonii (a przecież nic nie mówiliśmy o szalonym skoku z wysokości, czyli powołaniu do życia nowych teatrów w Warszawie, za które ona osobiście i jej Fundacja ponoszą odpowiedzialność, ale to temat na osobne opowiadanie i osobną laudację), otóż ta premiera spotkała się z połajankami, że za dużo brzydkich słów, że banalna literatura, że żaden to teatr. Mam na myśli „Mój pierwszy raz” w reżyserii Laureatki, spektakl, w którym opowiada za pośrednictwem zapisów internetowych o pierwszych doświadczeniach seksualnych. Byłbym ostrożny z tymi połajankami, bo pewnie znowu okaże się, że artystka miała rację, wkładając kij w mrowisko, nie uciekając od tematu tabu. W końcu nie na darmo zawarła przymierze z widzami. Robi to, co zwykle – znowu skoczyła z wysokości.

Tomasz Miłkowski

Tagi:

kalendarz-btn

NIEDZIELA 24 listopada 2024
  • Flory, Emmy, Jana
  • 1984
    Powstało Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych.

byli-z-nami

Copyright © 2004-2013 Stowarzyszenie Dziennikarzy RP Oddział Warszawski